Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/435

Ta strona została przepisana.

— I tak wszystko minęło — szepnął. — I już mnie pani nie chce! A przecie jam nigdy o nikim nie zamarzył, tylko o pani jednéj.
— Ależ to przecie pan mnie nie chce! — odparła pół niecierpliwiąc się, pół śmiejąc. — Wie pan? gdyby kto naszéj rozmowy słuchał, wziąłby nas za zbiegów od Bonifratrów. Czegóż pan chce właściwie?
— Czy ja wiem! Muie było piekielnie ciężko i źle, a patrząc na panią, nie zdołałem zmilczéć dzisiaj. Ja o jedno błagam: proszę na mnie zaczekać, żebym nie bankrut był, gdy pani o rękę poproszę.
— Znowu! A ja tak nie chcę, bo nie uwierzę w pana uczucie, aż ono pychę pokona. I naprawdę, targ ten jest dla mnie niezmiernie upokarzający.
— Więc pani nie rozumie, że starać się mogę o fundusz pani tylko?
Spojrzała na niego z tryumfującym uśmiechem.
— Czy pan myśli, że nie starali się o mnie milionerzy i że potrzebuję pozłoty, by wyjść za mąż? Czyż-em aż tak szpetna i ograniczona?
Spotkali się wzrokiem, i jego oczy zapałały a lekki rumieniec pokrył jéj skronie.
Postąpił o krok i, niezdolny mówić, wyciągnął do niéj rękę, błagając spojrzeniem.
— A jutro pan się znowu zbuntuje? — rzekła.
— Nie. Zanadto miłuję! — odparł głucho.
Podała mu rękę.