Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/436

Ta strona została przepisana.

— Niech-że pan nie narzeka na trud i ciężką dolę, bo dla téj doli właśnie pokochałam pana...
Księżyc stał nad ich głowami, noc jak sen była cudna, i nic już nie zakłócało ciszy ziemi i ich serc. Nika, zamyślona i poważna, poczęła mówić:
— Nie trzeba żądać bogactwa, bo byłoby nam zanadto dobrze. Młodzi jesteśmy, zdrowi i silni; strzymywały tyle pana barki — i ja się ciężaru nie boję. I tak swój klejnot utrzymamy nietknięty i będziemy go kochali nade wszystko. Ja się z téj pracy tak cieszę, jak z godów!
— Gdyby pani znała jéj niewdzięczność, bezustanne utrapienie...
— We dwoje przecie będziemy — uśmiechnęła się.
— Mnie się wierzyć nie chce w taką szczęśliwość. Byłem taki nędzny przed godziną jeszcze, a teraz serce mi się w piersi nie mieści.
— Biedaku, zasłużyłeś sobie na odetchnienie. A teraz: co tam sobie o nas gospodarze domu myślą? Chodźmy! Jutro — nasze już!
Weszła do sieni i w progu rzekła żartobliwie:
— Zwierzyłabym się pannie Barbarze, ale nuż się pan do jutra rozmyśli? Chociaż może lepiéj rozgłosić, żeby panu utrudnić bunty?...
— Już-em pokonany i pokorny...
— Ano, to okuję pana bez zwłoki — rzekła, podając mu pierścionek z palca.