Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/443

Ta strona została przepisana.

że o kradzież jaką chodzi. Gdzie mnie ciągniesz, stara?
— Niech pan nie krzyczy. Ważna sprawa...
— Ja dziś rano w miasteczku być muszę, a wy mnie wleczecie w przeciwną stronę. Licho mi nadało słuchać bredni!
— Już przybijamy. Będzie pan dręczyć się potém.
Czółno wbiegło pod wierzbę obwisłą, i Hipolit je wnet do gałęzi uwiązał. Wyszli na brzeg; baba ruszyła przodem, wytartą w łozach ścieżką.
Pan Seweryn umilkł, zaciekawiony tajemniczością wyprawy. Zwrócił się do Hipolita.
— Może ty wiesz, po co my tutaj?
— Nie. Baba kazała na pana czekać w nocy — i już.
Przed nimi stała ziemianka. Świeciło się przez okienko. Wilczyca zastukała do drzwi i weszła pierwsza.
Izba Ułasa w niczem się nie zmieniła. Aż ciasno i duszno było od ziół i korzeni, i mroczno po kątach, bo tylko szczap smolnych parę paliło się na kominie.
U progu baba się usunęła i rzekła, ocierając rękawem pot z twarzy:
— Ot, didu, Sokołowski pan, jakeście kazali.
— Dobrze! — rzekł stary zcicha. — Poczekajcie, panie, minutkę!