Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/445

Ta strona została przepisana.

Po chwili ranny oczy znowu zamknął, wyczerpany, i bólem skurczyła mu się twarz.
— Didu? Co mu? — szepnął przerażony Sokolnicki.
— Zmordował się! Wyjdźcie, panie!
I bez ceremonii wypchnął go za drzwi.
Sokolnicki rzucił się tedy do Wilczycy.
— Babo, gadaj że! Co to znaczy? Zkąd on się tu wziął? Czemuście znać nie dali?
— Ja nic nie wiem, panie. Ułas wczoraj mi go pokazał i do was posłał. Kazał milczéć.
Dziad wrócił do izby, drzwi zamknął i rzekł:
— Jednéj nocy ktoś do szybki zastukał. Wyszedłem przed chatę i znalazłem go bez ducha u progu. Rękę miał złamaną a głowę siekierą rozbitą.
— Któż go przyniósł?
— On wié, to powié.
— A żyć będzie? Didu, co chcecie, dam wam za taką usługę!
— To Bogu daj, bo w jego ręku życie i śmierć. Leżał bez zmysłów do wczoraj, aż się ocknął. Spytał, jaki dzień, a potém jednym jękiem począł was wołać.
— Tyleście czasu milczeli, a myśmy go opłakiwali! A gdyby zmarł?
— Nikt mnie o niego nie pytał, ani go szukał. Myślałem, że nie ma swoich, ni przyjaciół. A gdyby śmierć mu była pisana, zmarłby i u was!