Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/453

Ta strona została przepisana.

swéj osady. Zapewne ktoś potrzebujący przybywał po leki lub radę.
Czółno zatrzymało się u starych wierzb i ktoś się zbliżał. Gdy wychylił się z łozy, Ułas poznał Liszkę, ale ani się poruszył, ani przestraszył. Daléj półgłosem pacierze mówił.
Liszka go zobaczył i przystąpił. Był, jak zwykle, w łachmanach, obrośnięty, czarny, ponury.
— Didu, daj chleba! — rzekł, siadając na ziemi.
Did wszedł do ziemianki, wrócił, kromkę czarną mu podał, i znowu usiadł do pacierzy.
Zbéj jadł łapczywie, wygłodzony snadź srodze, wreszcie odetchnął głęboko i rzekł:
— Chciałby ja choć raz pod dachem zasnąć! Pójdę do ciebie, na piec.
— Nie można! — lakonicznie rzekł dziad.
— Aha, masz jeszcze tego lacha! Cóż, żyw będzie?
— Będzie.
— Ot, twardo siedzi dusza! A wiesz, tamci nie wiedzą, że on żywy!
— Dowiedzą się!
— Co? Wydał ich? A mnie? — więcéj z ciekawości, niż strachu, zbój spytał.
— Ciebie może tamci zdradzą: on nie!
— Ja tak się po nim spodziewał. Będzie milczał! To i co? Żeby wiecznie lato trwało, człek-by żył.