Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/454

Ta strona została przepisana.

Ale ot, zima przyjdzie. Czy jeszcze jedną wytrzymam, nie wiem: coraz mniéj mocy!
Wyciągnął się na ziemi, pięściami podparł brodę i posępnie dumał.
— Precz idź, w obce kraje, do roboty się zabierz! — rzekł dziad.
— Wszędy mnie nuda żarła, tylko tu nie! Tutaj żre nędza i trwoga, a ot, tamto jeszcze dokuczliwsze! Zdechnę tutaj. Liszka ja, tylko nory nie mam i skóra moja droższa od lisiéj. Sto rubli! Warto zabić. Onegdaj Onyśko z Alterem o tém szeptał. Trza było znowu w haszcze iść! Chleba coraz trudniéj dostać, a zimy strach, jak wiedźmy! Ty, didu, prędko już umrzesz, nie boisz się?
— Nie. Do znajomych péjdę. Moi już z tamtéj strony!
— Głupiś! Zbutwieli już dawno!
Dziad ramionami ruszył i milczał.
Zbój na wznak się położył i w księżyc patrzał.
— Didu, ty mnie ziela daj! Febra mnie trzęsie! — ozwał się po chwili.
— Ziele ci nie pomoże. Chaty ci trzeba, ciepłéj strawy, kożucha i butów.
— To już i zamęczyć mnie ma?
— A małoś ty zamęczył!
— Ja, ino jedną babę, swoją! Bić całe życie, to każdemu wolno, a zabić — nie!
— A starego pana?