Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/459

Ta strona została przepisana.

— Miłuje cię Bóg i ladzie: miłuję i ja. Czystyś człowiek.
I po ojcowsku po twarzy go pogłaskał i, rzecz niebywała, poszedł za nim aż do łodzi.
Gdy go umieszczono wygodnie, stary z zanadrza podał mu zwitek ziół i w szmatce maści odrobinę, a gdy już ludzie do wioseł się wzięli, krzyżem go przeżegnał i oczami odprowadził aż do zakrętu.
Minął jednak jeszcze drugi tydzień, zanim Szymon z Sokołowa mógł ruszyć. Co prawda, pieszczono go tam i doglądano jak brata.
Zaraz na wstępie aż pobladł z wrażenia, gdy obok Iliniczowéj Basię zobaczył na progu, uśmiechnioną radośnie. Tak rozjaśnionéj twarzy nigdy u niéj nie widział i płakać mu się chciało.
— Szymek, Szymek! — wołała Iliniczowa, jak w dzieciństwie go zwała, gdy się bawili razem, i ze szczęścia uściskała go jak brata, a dzieciaki skakały wkoło niego.
Zwrócił się do Basi i może ćwierć sekundy zajrzeli oczami aż w dusze. Potém ona mu ręce obie podała, a on je ucałował, czego nigdy nie czynił, ale czemu nikt się dziwił w téj chwili.
Potém mówili wszyscy, wołali, śmiali się, cieszyli jak dzieci, i on się śmiał i mówił, ale był jakiś nieswój i chwilami roztargniony, i tylko to dobrze pamiętał, co Basia mówiła.
Przyjeżdżała potém codziennie, pomimo robót