Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/462

Ta strona została przepisana.

rawych szopach i stajniach, a podwórze obrały sobie za ulubione pastwisko żydowskie kozy.
Weszli tedy bez klucza i pozwolenia i Szymon wnet się skierował do ruin lamusu czy piwnicy, które do reszty przez to lato się zawaliły.
W miejscu drzwi była kupa rumowisk, ale za to w miejscu okna był otwór, i tamtędy dostali się do środka.
— Jeszcze do licha, na głowę nam się to zwali, a mnie teraz życie miłe! — burczał pan Seweryn — I to tutaj, bez zamknięcia, miał stary trzymać pieniądze? Tobie się coś przyśniło chyba!
Szymon się oglądał w ciemności. Loch to był sklepiony, wilgotny, pusty, schronienie nietoperzy, których całe familie wisiały w szczelinach.
— Tutaj on z latarnią coś wtedy operował — rzekł. — Trzeba ostukać mury i ziemię.
Poczęli stukać, i raptem w kącie podejrzanie odezwała się posadzka. Szymon podważył jedną i drugą cegłę: była pod niemi jama, w jamie skrzynka staroświecka, żelazem nakładana, zamczysta.
— I pomyśleć, że tu kto chciał i nie chciał, mógł grzebać, szukać i rabować! — rzekł Sokolnicki. — Cóż z tem zrobimy?
— Ano, zabierzemy na bryczkę i do domu — cieszył się Szymon tryumfujący. — A co, panie? Dobrze, żem wtedy tu był! Leżałaby ona do sądnego