Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/464

Ta strona została przepisana.

Wilczycy spytać, co to warte. A pewnie, że kocham, jak czeremchy kwitną i słowiki śpiewają! Czy mi pan swobody zazdrości, że swata?
— Chciałbym cię mieć szczęśliwym. Wiesz ty, uczucie lepiéj radzi, niż duma. Nie wstyd prosić, gdy się duszę daje królewnie.
— Dlatego-to pan tak obojętnie na tę skrzynkę patrzy, jakby w niéj nie leżało zbawienie i szczęście.
— Ona mnie pokochała dla biedy mojéj i troski, i biednego chce mieć. Te pieniądze oczyszczą Sokołów, ale mi nie wolno z niego korzystać! Wzięliśmy Głębokie w dzierżawę od ojca. Będziemy na dorobku. Zresztą wszystko się zmieniło. Teraz Burakowski narzuca mi swoje pieniądze, Okęcki przeprasza za ambaras, inni sami proponują niższe procenty. Mam teraz tylu pochlebców, ilu przedtém oszczerców; tyle propozycyj pożyczek, ilu przedtém dokuczliwych wierzycieli; tyle pochwał, ile dawniéj krytyk.
— Boc słusznie mówi chłopskie przysłowie: „Szczęście przyjdzie, rozum będzie!” — zaśmiał się Szymon.
— Ohydna ludzkość! — burknął Sokolnicki.
— Byle do tych nie być podobnym! Pan niech żółć wyrzuci, zaczerpnie pobłażania. Teraz na pana koléj baczyć, komu rękę podać, gdy tonie. My wiemy, jak to gorzko, gdy woda zalewa usta. Teraz pan na brzegu. Trzeba, siebie uratowawszy, innych za