Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/467

Ta strona została przepisana.

— Gdzie zaś! Trochę slaby. Spoczywam, pilnując marszałkowskich skarbów.
— Panna Zagrodzka dopytuje się o pana, i wieczerzę podają. Chodź pan! Mamy kawalera. Wie pan?
— Widziałem. Szczęść Boże! Warta panna Barbara dobréj doli! — odparł zcicha, zmęczony widocznie.
— At — przeciągle rzekł Baha, opierając się u okna — zastanowienie potrzebne obojgu. Bo czy pan wymyślisz, czem-by on tu mógł być w Horodyszczu? Bez pana się obchodzimy, na robotnika niezdatny, a konopi nie zasiewamy!
— Zabierze pannę Barbarę do miasta.
— Ją z Horodyszcza? A toś pan wymyślił! Chyba nieżywą, i toby jeszcze w trumnie się obróciła! Et, niema między nimi żadnéj wspólności: oszukują się! Chyba zasiejemy konopie; wtedy się zda, o zda!
I śmiejąc się, poszedł Baha ku domowi.
Szymon pozostał nieruchomy. Ogarniała go teraz wielka żałość i zniechęcenie do żywota, do pracy, do ofiar.
Znowu otworzyły się drzwi mieszkalnego domu i szła ku niemu Antolka Adama z Dubinek z tacą w ręku.
Weszła do izby, zapaliła świecę i postawiła na stole nakrycie.
— Panienka przysyła panu wieczerzę! — rzekła.