Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/470

Ta strona została przepisana.

pana Sokolnickiego. Ja tu nocować nie mogę, a interes mam pilny.
Po długiém oczekiwaniu wpadł pan Seweryn, roztargniony i niecierpliwy.
— Niech pan skrzynkę zabierze! Nie chcę jéj stróżować.
— To otwieraj prędko i rachuj. Co mi z tego kramu? Oddam ci zaraz na wypłaty.
Chodził niespokojnie po izbie, wyglądając oknem, z myślą gdziendziéj.
Szymon siekierą podważył wieko: błysnęły z wierzchu tęczowe asygnaty, na spodzie bankowe papiery.
W téj chwili otworzono okno w domu i doleciały dźwięki fortepianu. Pan Seweryn nie wytrzymał.
— Rachuj, ja zaraz przyjdę. Jedna jéj piosenka więcéj mi warta, niż te podłe tysiące!
Szymon począł rachować, potem szperać na dnie: były tam różne weksle. Nagle na jednym ujrzał podpis Basi, i krew mu uderzyła do twarzy. Szukał daléj. Znalazł dziesięć podobnych. Dziesięć tysięcy rubli na żydowskie jakieś nazwiska, fikcyjne, naturalnie.
I to on, marszałek, był tą pijawką, był zmorą życia biednéj dziewczyny; płaciła mu lichwiarskie procenty, zabijała się pracą!
Zebrał wszystkie te weksle, odłożył na bok i począł chodzić po pokoju.