nawet nie udając, że wierzy w jakąkolwiek z ich strony życzliwość.
Siedmiu ich było, osiadłych na rubieżach borów; ze wszystkich najsprytniejszym był Onyśko, chłop jak dąb, patrzący chytrze, rudy jak lis, silny jak niedźwiedź.
Ten od trzech lat wywijał się zręcznie kontroli z wszelkich podejrzeń, umiał się wykręcić i potrafił dogodzić nawet wymagającemu Szymonowi.
— Dziki stoją w Krasnem? — badał go pierwszego leśniczy.
— Stoją, panoczku. Jest tego sztuk siedem!
— Sarny widziałeś?
— Widział, jedną onegdaj wilk zadarł.
— Alboś sam sprzątnął dla żyda z Jeziora!
— Bodajem zczerniał, jak ta ziemia, jeślim kiedy ze strzelbą wyszedł z chaty.
— No, nie zaklinaj się. Strzelbę i teraz masz na plecach, a ta ziemia, na której stoisz, to jest malowana podloga. Żyd z Jeziora bywa u ciebie, po co, pytam? Co to za konszachty?
— Raz wstąpił, pytał o grzyby! Jak Boga kocham, ja pierwszy stryczek-bym jemu podarował.
— A Hipek z Dubinek także po grzyby do ciebie wstępuje?
— Hipek także raz wstąpił, chciał pożyczyć prochu. Wygnałem go, zwymyślawszy, ile wlazło. Na co mnie kompania? Tyle roboty!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/50
Ta strona została skorygowana.