Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/52

Ta strona została skorygowana.

miało postać fantastyczną: stogi po łąkach, chaty, drzewa, bydło i ludzie. Dość obojętnie mijał Szymon grunty włościan i dopiero na dworskich obszarach począł się z zajęciem rozglądać.
Zaraz na wstępie wygnał kilku chłopów, pasących woły w koniczynie, potem napędził fornali leżących w gromadzie nad rowem, gdy konie drzemały w pługach, wreszcie niedaleko już dworu spotkał żyda, dzierżawcę jeziora, z ładowną worami furą.
— Zkądże to tak rano? — zagadnął, zatrzymując go.
Żyd sekundę się stropił, ale wnet odzyskał rezon.
— Zkądże? Z młyna? — odparł, zacinając szkapę.
— Cóż to tak śpieszno?
— A to pan nie wie, że dziś piątek? Muszę zawczasu być z mąką w miasteczku.
— To-ście mełli w dworskim młynie, a jedziecie ze dworu. Dziwne wybieracie drogi dla pośpiechu!
— Miałem interes we dworze, więc wstąpiłem. Czy to pan śledczym tu jest?
— Nie śledczym, ale dozorcą! A wy zbyt hardo się nie stawcie, i po mąkę do naszego młyna nie wstępujcie! Rozumiecie?
— Nie, i nie ciekawy jestem. Droga każdemu służy i stoi otworem, a za pieniądze kupić każdemu wolno. Kupiłem, więc to moje.
Po zuchwalstwie żyda Szymon zrozumiał, że jeśli nawet wiózł kradzione, to sprawa była zagmatwana