bez troski i biedy, sławny na okolicę z dobrego humoru i gościnności.
Szymon czapki uchylił, ale go tamten zatrzymał.
— Jakto? Pan żyjesz! A toć przysięgał mi dziś parobek z Dubinek, że pana szlachta na jakiemś tam weselu zabiła.
— Mogło to być bardzo łatwo, i niewiele brakło; ale, jak pan widzisz, jestem jeszcze cały, choć podrapany. Ta nieszczęsna szlachta doigra się gwałtami wojskowéj egzekucyi.
— Szkoda pana zdrowia i skóry dla tego hultajstwa! Słyszę, strasznie się odgrażają.
— Pies, co szczeka, nie kąsa. Zresztą dotąd nie wiem, co strach.
— Myśli pan, że to się załatwi! Proces przeżyje nas i nasze dzieci. Już ja go znam od dwudziestu lat, i tak mi zbrzydł, jak śledzie w post. Pan jeszcze młody: no, to gorący. Ale powoli stępi się każde ostrze.
— Ha, to się pokaże! — odparł Szymon, ramionami ruszając.
Trącił konia i minął ekonoma, zwracając się na dworskie podwórze.
Stary murowany dom stał w głębi, z obu stron dziedzińca — oficyny. W głębi psiarni wyły ogary, znudzone niewolą. Przy bocznym ganku stał osiodłany wierzchowiec.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/54
Ta strona została skorygowana.