Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/56

Ta strona została skorygowana.

Ile tych cząstek, tyle kradzieży, wdzierania się w granice, sporów i spraw sądowych.
— Ktoś ich buntuje — mruknął Szymon.
— Ale kto?
— Alter z jeziora. Tego-by się pozbyć za jakąkolwiek cenę.
— I ja to wiem, ale niemożliwe: kontrakt sześcioletni i dziesięć tysięcy należności.
Umilkli obydwa, przytłoczeni górą zniechęcenia i goryczy. Ten sam problemat roztrząsali za każdém widzeniem i zawsze z tém samém przeświadczeniem, że go rozwiązać nie sposób.
Sokolnicki głowę podparł na ręku i, patrząc na plan zmęczonemi oczami, głucho mówić począł:
— Pieniądze, zawsze i wszędzie! Wszystko zmarnują, zniszczą! Zdrowie, młodość, siły, zapał, ideały! Cha, cha! Na co się to zda? Na nic. Ten brudny szmat papieru — to Bóg. Mój Boże! mam lat trzydzieści. Mógłbym być tak szczęśliwym i spokojnym, a doszedłem do tego pewnika, żem galernik, nędznik, bydlę robocze, skazaniec dożywotni, bez żadnéj nadziei, bez odetchnienia, bez ulgi. I za co? Com ja zawinił, za co pokutuję? Za co mi ta dola przypadła w udziale?
— Za nic! Cierpi pan niewinnie — mruknął Szymon, patrząc nań z politowaniem i wielką serdecznością. — Pan wie, że wielkie kochania bywają często kulą galernika. Ja coś wiem o tém...