Teraz oburącz objął głowę i pozostał nieruchomy, wyczerpany swą egzystencyą i walką.
O niczém nie myślał. Miał w głowie chaos cyfr, kombinacyj, terminów, spraw przeróżnych, niepowodzeń doznanych i spodziewanych, i tylko jedną żądzę, jedno pragnienie: chwili wytchnienia i spokoju.
— Czy ja-bym mógł jeszcze kochać, marzyć! Kiedy? Niema czasu, niema miejsca!
I cisnął zbolałą głowę z całych sił.
Szymon znał go dobrze i wiedział, że musi go czemkolwiek wyrwać choć na chwilę z tego paroksyzmu rozpaczy. Nic mu jednak na razie nie przychodziło na myśl zajmującego, ni wesołego. Postanowił tedy zająć go swemi sprawami, o których mówić nie lubił, i których dlatego właśnie Sokolnicki był ciekawy.
— Będę pana prosił o pozwolenie sprzedania dziesięciu sągów drew — rzekł, przerywając długie milczenie.
— Co? Chcesz kupić drwa? Na handel? — zdziwił się Sokolnicki.
— Nie. Proszę o kwit, który spieniężę.
— Ach, tak. Potrzebujesz pensyi! Prawda, mnóstwo ci zalega! — westchnął dziedzic.
— Ja nie potrzebuję, ale chcę posłać do Genewy.
— Co? Może nareszcie upokorzyła się?
Szymon się uśmiechnął.
— O, nie! Tego się nie spodziewam, ale miałem
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/59
Ta strona została skorygowana.