Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/62

Ta strona została skorygowana.

Szymon milczał, zwiesiwszy głowę. To milczenie zdało się twierdzeniem Sokolnickiemu.
— Zazdroszczę ci! Ja nawet do tego nie mam swobodnéj myśli i ochoty! — mruknął. — Podłe życie!
— Jeśli się tamto uważa za dobre i przyjemne. Więc znowu są donosy na mnie? — zagadnął.
— A są — obojętnie odparł Sokolnicki. — Nie śmią ustnie. Piszą anonimy. Co oni-by dali za to, żeby nas poróżnić!
— Niech pan zaproponuje Alterowi cenę za moją głowę. Możeby w ten sposób ułożyła się sprawa z chłopami z Omelnéj.
— I ty-byś mnie opuścił?
— Jeśliby się to panu opłaciło, i owszem!
— Głupiś! Powiedz lepiéj, co się stało w Dubinkach?
— Ano, spisałem protokół. Znowu sprawa.
— Sto siedemdziesiąta ósma w tym roku! Wiesz ty, kto najlepszy ma dochód z Sokołowa?
— Wiem — uśmiechnął się gorzko Szymon.
— Tak, i nasz miasteczkowy jurysta. Chciałbym być na jego miejscu.
— Wynalazłby pan i tam utrapienia.
— Tobie się zdaje, że ja mam manię narzekania. Dobryś! I ty, Brutusie!
— Są gorsze położenia.
— Naprzykład?
— A chociażby panny Barbary.