Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/63

Ta strona została skorygowana.

Sokolnicki ręką machnął i uśmiechnął się.
— Danaida kochana! Dziękuję ci za porównanie. Ona nie umie nawet pitagorasowéj tabliczki. Na folwarczynie, wartéj piętnaście tysięcy, ma czterdzieści długu, i myśli to rozwiązać!
— I rozwiąże — odparł Szymon.
— Bajesz, byle mi dodać otuchy.
— Ale pan musi wyznać, że Sokołów mocniéj stoi.
— Bo ma ciebie! Chciałeś komplimentu — masz. A teraz może wyjrzymy, co się dzieje na świecie. Możebyśmy zapolowali trochę?
— Ma pan na gumnie polowanie na złodziejów, próżniaków i opieszalców, a ja w te pędy muszę do miasteczka jechać. Siedemnaście kradzieży leśnych mam podać do sądu, a potém wracać co rychło i cechować drzewo na jesienny porąb.
— Może zobaczę, jak wyglądają pieniądze — westchnął dziedzic. — Szymku, kochanie, zasil moją kasę!
— Widzi pan, a panna Barbara i miotły kupuje: nie godzi się nam narzekać!
— Pewnie, miotły kupuje, ale i siedemnastu spraw dziennie nie miewa. Chciałbym mieć taką figę, jak jéj Ostrówek; mógłbym zapolować chociażby!
— U państwa Zagrodzkich ma być wielka obława i bal za dwa tygodnie. Ich nadleśny, niemiec, był u mnie, prosząc pomocy. Ot lasy tam, lasy! Objeżdżaliśmy rewiry. Miliony tam stoją!