Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/65

Ta strona została skorygowana.

— Właśnie że nie, i to dowodzi, że mnie zna.
— Więc będzie tedy świetne polowanie. Ciekawym, czy mnie zaproszą?
— To nie chybi. Dopytywał się pan Zagrodzki, czy pan w domu.
— Mam wstręt do bywania tam. Gdy widzę to stado konkurentów, wstyd mi na samą myśl, że mogę być do rzędu ich zaliczonym. Poślę ciebie, a sam zemknę do siostry. Tam zawsze któreś z dzieci chore, więc pretekst gotów.
— Dzieci zdrowe; widziałem onegdaj pana Ilinicza w miasteczku. Bardzo zajęty swoją nową młocarnią i nowemi końmi.
— Co? Znowu przehandlował te gniade?
— Ale ba! po gniadych były już bułane, a teraz dobrał dwa pstre.
— Boże miłosierny! Ileż ta nieszczęsna Józia musiała łez wylać przy każdéj zamianie!
— Może jeszcze się dotąd nie przyznał, albo od czasu, gdy gniademi wyjechał, dotąd nie wrócił do domu. Że dzieci zdrowe, dowiedział się po drodze, u księdza przy preferansie.
— No, i taki człowiek egzystuje i nie bankrutuje, i o nic się nie troszczy, i dobrze mu — westchnął Sokolnicki.
— Ba, bo ma taką żonę! Jak pan sobie podobną dobierze, to i pan odetchnie i będzie mógł po świecie się obejrzéć.