trzymał człek z ryżą bródką i kosemi oczami, pisarz i magazynier Sokołowa.
— Proszę jaśnie pana, fury przybyły po te dwa wagony żyta. Jasny pan kazał bez siebie nie wyprawiać. Co mam robić?
— Co? — Sokolnicki konia wstrzymał i zawahał się — ano, ładujcie i trochę na mnie zaczekajcie z odprawą. Za godzinę wrócę.
— Więc do południa czekać?
— Tak!
Koń szarpnął, wspiął się; jeździec mu cugle oddał — ruszyli.
Na chwilę uciechę Sokolnickiego struł ten epizod.
— Ukradną, naturalnie: trzebaby wrócić i dopilnować! Przeklęty Szymon... fanaberye... obraził się... to on powinien był mnie wyręczyć. Wykolejony paniczyk... popsułem go! Możeby wrócić? Ale cóż u licha! niech dyabli wszystko biorą, jeśli mi nawet nie wolno będzie godziny wytchnąć. Jednego zaszczuję i wrócę. A Szymon wszystkiemu winien! Muszę go ostrzéj wziąć w ręce!
Zrzuciwszy winę z siebie, poczuł się swobodniejszym. Koń parsknął, a chart Sokół począł się tarzać; był to dobry znak.
Znown młody człowiek myśl i oko utkwił w szaréj roli, która rozciągała się aż het, do skraju horyzontu, i wróżyła mu dobre łowy i upajającą hulankę z wichrem.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/73
Ta strona została skorygowana.