w oczy, dobierał się do kości. Droga zbiegła nad rzekę i zdaleka ukazał się pierwszy bród. Tu napędził Szymon pieszego szlachcica w kapocie, który widocznie czekał, aby go kto przewiózł przez wodę, ale, poznawszy, kto jedzie, nie zaczepił, ani nawet przywitał. Szymon spojrzał nań, uśmiechnął się i zatrzymał konia.
— Dzień dobry, panie Adamie! Siadajcie, podwiozę was. Zapewne jedna nam droga.
Stary szlachcic zawahał się, spojrzał ponuro i zerknął na drogę pustą, potem na bród głęboki.
— Bez urazy. Jutro przed sądem będziemy sobie do oczu skakali! Dzisiaj — wy tylko stary, ja młody. Siadajcie! Nikt za mną nie jedzie; przemarzniecie, czekając nad wodą.
Stary coś zamruczał, ale na wózek wsiadł i tak ruszyli zgodnie jutrzejsi zajadli przeciwnicy procesu który dubinieccy szlachcice czynszowi wiedli od wieków z Sokołowem.
Szymon nogi starego okrył derką i zagaił rozmowę:
— Wyprzedzili was tamci?
— Aha, końmi ruszyli, a moja klacz z nocy zakulała — mruknął stary. — Na popasie w Czarnym Brzegu ich napędzę! Staniemy jeszcze na czas do sądu.
— A gdzieżby szlachta spóźniła się na proces! — roześmiał się Szymon.
— Każdego krzywda boli, a tembardziéj nas bie-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/76
Ta strona została skorygowana.