pocałował. Toć te nadrzeczne łąki, co im w zamian daje, to istne mięso i miód.
— Ale i wódką jeszcze zakropią zgodę.
Arechta splunął przez zęby. Snadź posyłki gorzeane zaznajomiły go dobrze z tym specyałem. Marlkotno mu się zrobiło i westchnął:
— Do zgody brakuje dwóch rzeczy: pieniędzy i sekretu.
— Niby co?
— Ano trzeba smarować wóz, by nie skrzypiał, i sekretnie to uczynić, by gromada nie dowąchała się. Omelnicka gromada ma wiele psów, co szczekają i rozpędzają. Niech pan najmie pastucha: a zapędzi, gdzie trzeba.
— Ty wiesz, ktoby pastuchem dobrym był?
— A Mikitka Czarnonos.
— Ten gałgan, co ich najgorzéj buntuje? Ja go do ostrogu zapakuję lada dzień!
— Oj, paniczu, to źle będzie. Łatwo go zapakować, ale dla was szkoda. Kupcie go lepiéj dla siebie. Ja myślę, że on-by nawet niedrogi był, bo go żydzi okropnie duszą. Alter nim orze, jak chce, bo mu pieniędzy dał i mocne dokumenty wziął. Mówią, że oni na spółkę gminną kasę obrali, i że te pieniądze Alter wziął, a jak się odkryje, to Mikitka przepadł.
— Aha, ja go dzisiaj kupię, a jutro Alter odkupi, i tyle będzie mojego.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/83
Ta strona została skorygowana.