Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/85

Ta strona została skorygowana.

— Nie bał się on go, i kpinki stroił. Do czasu!
Tu chłop umilkł, i miał minę tajemniczą. Czekał, by go natarczywiéj pytano.
— Oho, w Ułasa ja sam wierzę! Febrę mi zamówił zeszłéj jesieni! — rzekł z przekonaniem Szymon.
— To wiadomo. Niema dobrego, co on nie zna, ale niema i złego, coby on w swéj mocy nie miał. Z Mikitką było tak: Kupił on raz klacz u sąsiada, zadatek dał, klacz zabrał, a resztę, powiada, zapłacę po jarmarku. Potem się wyparł: nie, i nie, i nie! Powiada sąsiad, Michałko Syruć: chodźmy do Ułasa. Przysięgnę ja, przysięgniesz ty! Mikitka w złość, a potem w śmiech — chodźmy! Przyszli; stary ich wysłuchał, potem przyniósł woreczek kości i woła wpierw do przysięgi Michałka. Przysiągł ten za starym, zaklął się na głowę swoją, i na węgły chaty, i na dobytek. Potem woła stary Mikitka: Gotóweś przysięgać jak on? Ten się śmieje. — Gotówem na głowy dzieci, jeśli chcesz. A Ułas pomyślał i mówi: Troje ich masz — szkoda mi ich, i za ciężko ci będzie. Przysięgnij na najstarszego Borysa. I Mikitka przysiągł.
— No i cóż? — spytał Szymon.
— Alboż pan nie słyszał, że Borysa grom ubił, zanim Mikita, do domu powrócił.
Spojrzeli na siebie i chwilę milczeli.
— I oddał pieniądze sąsiadowi?