— A gdzieżby?
— A u panienki w Horodyszczu?
— Albo to warto? tak niedaleko miasta... Mam jeszcze z wieczora interes tam!
— O, ja wstąpię do panienki! — uśmiechnął się chłop.
— Po co?
— Ja zawsze wstępuję. Z pieniędzmi nocować w mieście niemiło. Sen nie bierze, a pić w szynku straszno, by miary nie przebrać. No, i chłopaka jéj prowadzę chorego.
— A ona pomoże tyle, co Ułas...
— Oj, równie pomocna. Szczególnie na rany i febrę! A tak ładnie z człowiekiem pogada! Wie panicz co: żeby nasz pan ją za żonę wziął, toby ja ze dworu w Sokołowie nie wyłaził.
— A strachów w Horodyszczu się nie boisz?
— Kiedy to ino po pałacu chodzi i do kaplicy przez ulicę modrzewiową, a ja-by tam nie poszedł, żeby mi i Horodyszcze darowali. Ja w stajni nocuję, wieczerzę dostanę, chłopca pokażę, może jaki sprawunek do miasta mi dadzą, i skoro świt ruszę. Dziękuję paniczowi za pomoc, w tę sośninę skręcimy, na prostki, i za pół godziny staniemy na miejscu.
— No, ja o Mikitce pomyślę, a ty, jeśli chcesz co zarobić, to się dokumentniéj rozpytaj i z językiem do mniena leśniczówkę wstąp.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/87
Ta strona została skorygowana.