Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/90

Ta strona została skorygowana.

Po takich oględzinach swojego skarbu głowę nosił jeszcze wyżéj, a w oczach miał blask pewności i zadowolenia.
W myślach swoich rozbujałych utworzył raj z ziemi, gdy błysnęły czerwone światła w mgle i konik sam stanął przed promem naprzeciw miasteczka.
Szymon do rzeczywistości wrócił i, z ruchliwością sobie właściwą, jął natychmiast myśleć, gdzie-by znalazł tańszy nocleg i stajnię.
I wnet strzelił mu dziwaczny projekt, aż się sam do siebie zaśmiał.
— Coby to było, żebym się wprosił do pańskiego stryja! Tobym cudu dokazał! Dalibóg, spóbuję, cóż, przecie mnie nie obije!
Uradowany z konceptu, jął wołać na przewoźnika i sam mu pomagał ciągnąć za linę.
Żydek to był dobrze znajomy.
— A gdzie pan myśli nocować? „Hotele” pełne.
— Czemuż to?
— Jutro pogrzeb pana z Gałęzowa. Wszystko państwo się zjechało, nawet z dalekich stron.
— A, umarł! Jeszcze nie stary i tak nagle. Ano, to zanocuję u starego marszałka.
— Co? — i żyd przestał linę ciągnąć.
— U stryja mego pana. Co się tak dziwisz?
— To czemu pan lepiéj nie zanocuje u mnie na promie albo w bożnicy? Prędzéj pana z koniem i wozem wpuszczą do bożnicy, jak tam. Pan sobie żartu-