Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/91

Ta strona została skorygowana.

je, a ja naprawdę poradzę. Mam szwagra, co deptak ma. On pana przyjmie.
— Dziękuję ci, ale wolę u pana marszałka.
— Uj, co pana żarty się trzymają! Czy ja waryat, że mi pan to wmawia?
— Cóż ty znasz go tak dobrze? Bywasz tam?
— Ja? Tam nawet nie chodzą żydówki, co starzyzną handlują, tam nawet koty po myszy nie chodzą, bo myszy z głodu pozdychały!
— No, a ja péjdę! Mam kobiałkę z jedzeniem z domu; głodu się nie boję.
— Nu, jak komu życie niemiłe, to ja na to nie doktor! — rzekł żyd, widocznie obrażony, że z niego żartują.
Wziął trojaka za przewóz i więcéj z Szymonem nie mówił.
Ten wyjechał z promu wprost na brudną, błotnistą ulicę, coraz bardziéj ubawiony swoim projektem gościny u starego Harpagona, sławnego na całą okolicę ze skąpstwa, dziwactwa i nienawiści dla ludzi.
Przed laty on był dziedzicem Sokołowa i marszałkiem. Bezżenny i ułomny, ustąpił wreszcie majątku młodszemu bratu, którego wyzyskał, skrzywdził i, co za tem idzie, znienawidził.
Dla spłacenia go Sokołów odłużono nad możność; zamieszkał w miasteczku, w wielkim dworze, który niegdyś przodkowie wznieśli na zjazdy wyborcze i urzędowania. Do dworu należały rozległe place,