Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/93

Ta strona została skorygowana.

Szymon do najmniej rozwalonego konia wprowadził, dał mu na wózku obroku i derką go okrył; potem wziął z sobą kobiałkę z zapasami żywności i ruszył daléj, potykając się na rumowiskach.
Nareszcie gdzieś w głębi, w długim murowanym budynku, błysnęło słabe światełko w jednem oknie. Tam się Szymon skierował. Mijając dom, dostrzegł jedno okno otwarte i jakiś szmer metalu wewnątrz usłyszał.
— No, tu leże zimowe odyńca! — mruknął.
Trafił na ganek, wsparty na dwóch murowanych słupach; znalazł drzwi wpół otwarte: wszedł do zupełnéj ciemności.
Zapalił tedy zapałkę i obejrzał się. Był w długiéj sklepionéj sieni, zkąd rozchodziło się troje drzwi.
Wybrał jedne, najbliższe oświetlonego okna, i bez pukania pocisnął klamkę i wszedł.
Znalazł się w izbie mrocznéj, wielkiéj, którą słabo rozjaśniał skąpy ogień na olbrzymim kominie. Pełno było gratów, połamanych sprzętów, śmiecia, festonów z pajęczyny.
Przed kominem, na obszarpanym fotelu, siedział człowiek łysy, garbaty, w zajęczem futerku, i kijem zgarniał węgle na garstkę kartofli.
Pod ręką miał stolik, na którym leżał kawałek chleba, nóż srebrny i szczypta soli.
Szymon widział jego profil drapieżnego ptaka,