Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/97

Ta strona została skorygowana.

Zasapany, zziajany, rzucił się na swoją ofiarę, by ją rękami szarpać i drapać, ale Szymon zasłonił go sobą.
— Daj pan pokój! Ma dosyć! To stary, słaby człowiek. Zemdlał, wody-by trzeba!
— Idź, wrzuć go w kanał! Noc ciemna, nikt nie zobaczy i nikt się o niego nie upomni. A łotr, a hultaj, a wyrodek! Wygrzałem u serca tę żmiję!
Szymon przyjrzał się winowajcy.
Był to człowiek stary, wychudły, o twarzy żółtéj i bez zarostu, bardzo brzydkiéj i bardzo nieprzyjemnego wyrazu. Odzież miał całą z łat i łachmanów, nogi obute w stare, kobiece trzewiki. Był tak wstrętny, że Szymon, instynktowną odrazą zdjęty, puścił go z rąk i o krok ustąpił, jakby płazu się dotknął.
Ten widocznie słabość udawał, bo ledwie się uczuł wolnym, zerwał się i jak zwierz uciekł.
— Trzymaj, łapaj! — krzyczał garbus.
— Po co? — zagadnął Szymon. — Do sądu go oddać, koszt i żadna wygrana! Niech idzie na złamanie karku! Pozbył się pan złodzieja, to i dobrze.
— Moje ubranie miał na sobie. Trzewiki mu niedawno dałem. To rozbój. Jesteś ciemięga!
— Niechby pan obejrzał, co on ukradł — przerwał Szymon.
— Prawda! I to okno trzeba umocować. Chodź no, pomóż!
— I owszem, ale noclegu pan mi nie odmówi?