— Dobrze! tylko ja już po kolacyi, więc się nie spodziewaj wiktu.
Poszli obejrzeć szkodę. Narcyz zaledwie był sobie zdobycz przygotował, to jest wydobył ze stosu miedzi kilka rondli i kociołek. Czy poprzedni czego nie wyniósł, tego nawet stary sknera nie mógł twierdzić napewno, bo żadna pamięć nie mogłaby objąć liczby tych gratów.
Umocował Szymon okno i przeszli do owéj izby mieszkalnéj, gdy tymczasem ogień wygasł i było zimno.
Stary chwile medytował, co mniéj kosztuje: świeca w latarni, czy spróchniałe drzewo z budynków, którego zapas leżał u progu; wreszcie, westchnąwszy, pozwolił Szymonowi ogień rozniecić. Rozjaśniły się tedy kąty, sknera wydobył z popołu kartofle, Szymon ze swéj kobiałki — chleb, wędlinę i wódkę i, nic nie mówiąc, jedli naprzeciw siebie.
Po chwili stary zerknął raz i drugi na kobiałkę, przełknął ślinę i wreszcie rzekł:
— Wiejska szynka! Dawno nie jadłem. W mieście nie umieją przyrządzać. Dobrze się snadź miewasz, kiedy tak na żołądek nic nie żałujesz.
— Pracuję ciężko, zarabiam uczciwie. Mogę jeść ze spokojnem sumieniem. Może pan pozwoli sobie służyć?
— Kawałeczek, skosztować. W moim wieku nie zdrowo dużo jeść wieczorem.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/98
Ta strona została skorygowana.