Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/101

Ta strona została przepisana.

bardzo swemi myślami. Lachnicki ojca oczyma szukał i prędko do domu wpadł.
Pusto było. Rafał z leśniczym wyruszyli na kaczki i chłopak rad był z samotności.
W izdebce swojej u okna siadł, jeszcze raz się obejrzał nieufnie i wreszcie dobył z kieszeni książkę z wierszami i fotografją.
Poezje czytał dziś głośno, gdy, wracając od chorej Gryszanowej, odpoczywali na mchu w borze pod cieniem czarnego świerku. Siedziała obok niego zamyślona i uśmiechnięta, jak kwiat jasny, wśród ciemnych mchów i drzew. Nie przerywała mu i tylko, gdy się jej jaki ustęp podobał, przechylała się nieco i zakładała stronicę listkiem, lub źdźbłem trawy.
Niekiedy, na jakimś wierszu on jej wzroku oczyma szukał i znajdował zawsze czysty i słodki, a spokojny zarazem; uśmiechali się do siebie w milczeniu.
Książkę tę, pełną ziół i mocnego zapachu boru, on teraz przeglądał powoli i oznaczone ustępy odczytywał półgłosem. Złudzenie miał, że są jeszcze razem, więc czasem oczy podnosił. Za oknem stała, podobna do tamtej, czarna jedlina, a pod nią róż girlandowych krzak rozkwitał, więc chłopak, szczęściem ogarnięty, do róż tych, jak do niej, się uśmiechał.
Fotografję potem dostał, już gdy się rozchodzili. Prosiła go, by jej to zaśpiewał, czem ją zeszłego roku z oddali powitał. Dochodzili do kładki.
Głos miał nie tyle mocny, ile melodyjny. Zaśpiewał jej ulubionego „Wędrowca“ Szuberta, wtórowała mu półgłosem. Stanęli nad rzeczką.
Dała mu wtedy fotografję i pożegnała: „do jutra“. Okropną miał ochotę rękę jej ucałować, ale się nie ośmielił. Bał się ją urazić.