Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/102

Ta strona została przepisana.

Tylko, gdy odeszła powoli, pozostał w miejscu i śpiewał dalej, aż mu ją zboża zakryły i skończyła się piosenka i jeden dzień jego szczęścia stoczył się w przeszłość. Zawrócił i on ku domowi, bez śpiewu już, ogarnięty chłodem wieczora i samotności.
Teraz rad jej był. Nie była to samotność pusta i rozpaczna: napełniały ją wspomnienia. Jak żywa, Kazia Rahozówna patrzała na niego z kartki fotograficznej i powtarzały mu się w pamięci jej słowa łagodne i serdeczne, jej spojrzenia kryształowe, jej wdzięczne, trochę powolne ruchy. Odnaleźli się znowu; nie było między nimi tajemnic, szałów, zapomnienia, nic sobie zarzucić nie mogli. Rok, przeżyty w oddaleniu, żadną plamką nie zaćmił ich stosunku i czuli to, że między nimi był świat cały, a jednak nie było nikogo.
Adam książkę złożył, fotografję w nią wsunął i ukrył te swoje pamiątki na samo dno kuferka, potem na stole się oparł i marzył.
Dziś w lesie znaleźli małe jeziorko w ramach zielonej łąki, za tło stały dęby i świerki.
Zatrzymali się. Spokój tu był taki, że stadko dzikich kaczek krążyło spokojnie po gładkiej wodzie i sarna z dwojgiem młodych żerowała beztrwożnie na skraju lasu. Patrzyli długi czas na ten cichy widoczek.
— Chciałabym tu mieć chatkę! — szepnęła Kazia. — Oswoiłabym sarenki i ptactwo dzikie! Tak dobrze, tak daleko od świata, tak cicho!
Jak dzieci, poczęli wybierać miejsce na osadę i układać, jak ją we dwoje zbudują, jak czas spędzać będą. Śmiali się z uszczęśliwienia i odchodząc znaczyli drogę, by trafić tam z powrotem do tych swych ulubionych zamków na lodzie.
O Leonce Brzezównie opowiedział chłopak i po-