Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/103

Ta strona została przepisana.

stanowili zająć się nią wspólnie, a o Rafale rozmawiali długo ze smutkiem.
O Rafale! Adam się zaniepokoił. Mimowoli bał się dzisiaj spotkania z towarzyszem. Co on mu powie? Uszanuje jego świętość, czy nie? Pierwszy raz bał się też zostania sam-na-sam z przyjacielem i gawędki poufnej. Zrazu sądził, że Rafał zapomniał podsłuchanej rozmowy, lub że nie przywiązywał do niej żadnej wagi.
Radwan wrócił późno z polowania i w wyjątkowo dobrym humorze. Przy wieczerzy rozmawiał o potocznych rzeczach; potem gdy udali się na spoczynek, gwizdał kuplety z operetki Offenbacha, rozbierał się z zabłoconej odzieży. Zdawało się, że dnia tego szczęścia marzyciela nie zaćmi żadna chmura.
Nagle Rafał przestał się rozbierać, usiadł konno na krześle, rozparł się na poręczy i zapalił cygaro.
Był to wstęp do dalszej pogadanki.
Księżyc stał wprost okna i oświecał wyraźnie jego piękną młodzieńczą twarz. Milczał jeszcze, ale już z kątów ust do oczu, zapatrzonych w okno, wybiegały przykre smugi cynizmu i szyderstwa.
I wreszcie, nie patrząc na Adama, rzucił krótkie pytanie:
— Dawno to już romansujecie wśród zboża z tą suchotnicą?
Laclinicki zadygotał i rzucił się mimowoli wstecz.
— Rafale! Zlituj się! — szepnął żałośnie.
— Co, boisz się, że cię zdradzę?
— Ależ nie... Przecie znam cię i wierzę w szlachetność, ale...
— Ale co? Czego się mam litować? Mógłbym chyba zazdrościć, gdybym rozumiał miłosną żądzę. Ale jest to dla mnie zakryta karta. Nie posiadałem nigdy kobiety