Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/108

Ta strona została przepisana.




V.

Pewnego dnia stary Rahoza, wracając z objazdu folwarków, spotkał na trakcie Rafała. Dzień był upalny. Odzież i obuwie młodego człowieka pokrywał kurz, a na skroni pot się szklił grubemi kroplami. Rahoza, zatrzymawszy konia, pozdrowił Rafała tak uprzejmie, że aż furman, zdziwiony niebywałym tonem pana, ciekawie się przyjrzał obcemu.
Rafał zlekka uchylił czapki.
— Napróżno czekałem, że pan mnie odwiedzi... — zaczął stary z wymówką, wyciągając do niego rękę. — Gdzież to pan wędruje w taki upał i pieszo?
— Byłem w powiatowem mieście z powodu pasportu, który mi z Monachjum przysłano.
— Pan nie tutejszy poddany?
— Bawarski.
— I godziłoż się to pędzić pięć mil opętanych w ten skwar? Wszystkie moje konie są na pana usługi.
— Dziękuję. Nie lubię jeździć.
— Niechże pan zrobi dzisiaj wyjątek i siądzie ze mną na bryczkę. Zazdroszczę memu leśniczemu, że pana gościem posiada.
— Nieosobliwy ze mnie towarzysz...
— Proszę pana. Biorę w jasyr i nie uwolnię tak prędko.