Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/113

Ta strona została przepisana.

wyrostka, syna, a córka jej, hoża dziewoja, usługująca gościom, szyła coś u okna, spoglądając bardzo często i bardzo tkliwie na Rafała.
Ruprecht z miną konfidencjonalną, pochylił się nieco przez stół do towarzysza.
— Była wczoraj okropna burza w pałacu — zaczął prawić. — Pan Feliks oświadczył ojcu, że do uniwersytetu wracać nie myśli, ale z Sarneckimi pojedzie do Monachjum i będzie się na malarza kształcić. Myślałem, że starego schlag ubije! Kłócili się z godzinę, aż się baronowa wdała i załagodziła kwestję perspektywą małżeństwa z Sarnecką. To Rahozie jakby kto gojący plaster na ranę kładł, bo oddawna ostrzy zęby na graniczący Sarnów. Pogodzili się na takich warunkach łatwo, ale nie koniec na tem. Był list od hrabiego, konkurenta do ręki panny Kazimiery, pytający o ostateczną odpowiedź. Wsiedli wszyscy na nią: namawiali, prosili, potem wymawiali i krzyczeli ze złością. Sądny dzień nastał, bo baronowa marzy o tem połączeniu, a ona na punkcie małżeństw nie znosi oporu. Herr Je, co się tam działo!
— Za panną nikt się nie ujął? — mruknął Rafał.
— Nikt. Ona sama! Ho, ho, ma ona charakter, choć wydaje się taką słodziutką. Chimeryczne i niesympatyczne tutejsze panny. Cały naród zresztą ma dziwnie niespokojny temperament. Nieprawda, panie?
— Więc ten błazen napewno jedzie do Monachjum? — spytał młody człowiek zamiast odpowiedzi.
— Napewno jesienią. Sarneccy tam zawsze spędzają zimę. Ach, ja tu siedzieć muszę! O Je, o Je!
— Truda, piwa! — krzyknął Rafał.
Dziewczyna skoczyła żywo. Szumiące kufle wniosła i, uśmiechnięta, zarumieniona, postawiła je na stole, ocierając się zalotnie, jak kotka, o ramię studenta.