Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/116

Ta strona została przepisana.

— Rafale, dokąd ty idziesz? Co to znaczy? — zawołał Adam.
— To znaczy, żem tu przyjechał na twoje prośby. Obiecałeś, że nie zobaczę Feliksa, a spotykać go i znosić musiałem codziennie! Zostałem, bom poprzysiągł się zemścić nad nim. Dzisiaj stary mnie śmiertelnie obraził i dowiedziałem się, że Feliks do Monachjum jedzie! Va bene! Tam, na mojem terytorjum, rozegramy naszą partję. Już pozostawać tu dłużej nie potrzebuję. Spotkamy się, a mnie czeka daleka droga. Idę już tedy, bo czasu mało mam do jesiennych wykładów. Bywaj więc zdrów!
— Czyś oszalał tak odchodzić i dokąd, i poco?
— Dokąd? Do Indyj, a poco? Ot tak, użyć przestrzeni i zaspokoić ciekawość. Osobliwy tam świat zobaczę i w jakim klasztorze buddystów naukę ich przewertuję. Mniej to mi zajmie czasu, niż czytanie elukubracyj, które Europejczycy o nich wypisują. Wasz Chrystus stamtąd naukę swoją wziął i miljony w nią wierzą, choć zapewne skoszlawiona i żydowskiemi fantazjami popsuta. Część prawdy jest w każdej bredni, zobaczę, czy warta zastanowienia i badania. Za pół roku wrócę do Monachjum rachunek z Rahozami uregulować! Tymczasem bywaj zdrów.
Zsunął się z okna na ziemię i zniknął.
Adam zerwał się na nogi, w sekundę się ubrał i pobiegł za nim. Zdyszany, dopędził wędrowca już w połowie drogi do miasteczka.
— Czegoś tu? — mruknął niecierpliwie Rafał. — Zatrzymać mnie chcesz? Próżna fatyga, nigdy z drogi nie wracam, więc lepiej nie zaczynaj, bo się rozgniewam!