Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/121

Ta strona została przepisana.

i kolegów. Syt rozgłosu i chwały, uznał za stosowne osierocić Monachjum. Pewnej nocy, przed czterema laty, spokojni mieszkańcy nadziwić się nie mogli niczem nie zamąconej ciszy. Nazajutrz nie znaleziono potłuczonych szyb, powalanych jajkami kamienic, poprzemienianych szyldów; nie znaleziono też nigdzie Berta.
Profesor Jan, wbrew sercu i ochocie, ale z poczucia obowiązku, zarządził poszukiwania z bardzo miernym skutkiem i przyjął urzędowe sprawozdanie: Berta ani śladu.
Można sobie jasno wyobrazić uczucia szanownego stryja na widok zmartwychwstałego wstydu nazwiska i rozruch całej burszerji.
— Bert! Bert! Bert! — huczało w powietrzu.
— Czy cię wybrano, Egon, do turnerów na zjazd w Düsseldorfie? — spytał nagle Franz, niezdolny utrzymać przez pięć minut niestałej myśli na jednym przedmiocie. Już go znudził bohater dnia.
Pytanie stosowało się właśnie do zwiastuna powrotu awanturnika.
— Chyba byłeś pijany wczoraj „Pod królem Faraonem“ w czasie wyborów? — odparł zagadnięty szczupły Tyrolczyk.
— Nie byłem, bo... bo... — Franz się zająknął.
— Uczyłeś zapewne katechizmu młodsze rodzeństwo! — mruknął trzeci towarzysz. — Wiemy, wiemy!
— Cóż tam było „Pod Faraonem?“
— Przy wyborze dziesięciu przedstawicieli naszego koła panował spokój i zgoda jaka taka. Chodziło o prezesa. Köhler, nasz prymus, postawił Radwana i tego Polaka, malarza, intruza, Rahozę. Ja pierwszy zaprotestowałem. Protestowałem już dawniej, gdy tego artystę przyjęto „Pod Faraonem“. Co studentom do ma-