Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/126

Ta strona została przepisana.

szklankach, stołach, na asfalcie, pod nogami. W atmosferze tej wybuchy śmiechu, brzęk szkła, kłótnie, układy na wycieczki, egzaminy, konkursy, wyścigi, polowania, studja, uczone dysputy, obok skandalicznych anegdot, toasty i debaty nad polityką, artystyczne zapały wśród zwrotek hulaszczej piosenki. Twarze wybladłe i ogorzałe, brodate i bezwąse; chłopcy po lat szesnaście i mężczyźni trzydziestoletni; mozaika strojów, twarzy, charakterów, chaos dialektów i wyrażeń, w których tylko student niemiecki może dojść ładu i obracać się swobodnie. Czasem z tego chaosu i niewyraźnych konturów biesiadników mignął, jak motyl, różowy fartuch usługującej dziewczyny, łysina i biały kaftan samego „ojca Fratza“. Czasem jaki bohater dnia wznosił się na barkach kolegów do brudnego sufitu; czasem latały w powietrzu białe stołki i ławy, zwykle jednak huczało tylko, jak w kotle, i roił się, jak ludzkie mrowie, tłum wchodzący, wychodzący lub ucztujący przy uprzywilejowanych stolikach.
Dzisiaj nie było partyj; tłum się skupił, wlepił oczy w rzadkiego gościa.
Bert Andenberg, już ubrany po europejsku, siedział na stole, zarzuciwszy nogi na poręcz krzesła. Ręce po łokcie zanurzył w kieszenie, oparł plecy o ścianę i mówił coś przez zęby, spluwając co chwila. Na wstyd synowca profesora Jana musimy wyznać, że żuł flegmatycznie szczyptę tytoniu.
Mężczyzna to był w sile wieku, wyschły, żółty, ze śladami wszystkich chorób, wszystkich swawoli, włóczęgi. Oczy cyniczne i zuchwałe utkwił w światło gazu na przeciwległej ścianie, jakby z niego snuł nić swych wspomnień. Były to oczy dzikiego człowieka lub zwierza, na pozór bezmyślne i zamglone, ale które