Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/129

Ta strona została przepisana.

Nie dla was życie wolne, nie dla was opjum i taki sen! Nie, nie i trzy razy nie, jak szanuję mandaryna Czen-Fu-Tse-Kin, co mi kazał dać bambusami!
Przy ostatnich słowach oczy zagasły, głos awanturnika, drgający wstrętem i zapałem, zamarł i przeszedł w zwykły chłodny cynizm.
Studenci milczeli chwilę, nie wiedząc, czy się mają śmiać, czy obrazić, ale już Franz jakimś cudem wśliznął się do mówiącego i tkał mu cygaro, piwo, poncz.
— Jakto bambusami? I dostałeś?
Ten tylko szczegół zapamiętał z całej tyrady.
Bert obrzucił go od stóp do głowy pogardliwem spojrzeniem, jakiem człowiek rozumny patrzy na idjotę.
— Czy dostałem? Ja, Bert Andenberg, dostaję tylko to, co chcę dostać. Chodziło mi o córkę szanownego papy z trzema guzikami na czapce i z dwoma wachlarzami u pasa. Bambusy darowałem mu na pamiątkę.
Ton poważny tej odpowiedzi był tak komiczny, że cała knajpa wybuchnęła homerycznym śmiechem. Zawrzało, jak w garnku.
— Kiedyś zaczął, to skończ! Czy Chinka ładna? Jakeś się z nią rozmówił?
Franz, żeby nie stracić ani słowa, wlazł na stół, nie zważając, że płomień gazu smalił mu tak starannie zachowaną czuprynę.
Andenberg patrzał na to z pod brwi. Uśmiech sarkazmu skrzywił mu usta.
— Czeng-Te-Fu, Tong Ta Lang, Diz-Ya-Mi-Flaming! — wyrecytował poważnie. — Tak mówił wielki Yo! Co znaczy, żebyś wiedział, szympansie bawarski: „Nie bądź ciekawy sprawy z kobietą bliźniego twego a dostaniesz placek w niebie.“ Nie będziesz go jadł, jurysto, jak szanuję wielkiego Lamę, i pójdziesz do piekła, pin-