Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/13

Ta strona została przepisana.

i, myślę, zamiłowany w swym fachu! Przyznam się panu memu, że ja z nim rzadko kiedy się spotykam, bo ten proces, nie da pan wiary, ile to czasu zajmuje, a on, aby z kursów, szmyk do swego pokoju i tam siedzi. Raz słyszę, dzwoni, a że się spóźnił na obiad, biegnę, panie mój, otworzyć. Kiedy spojrzę, coś trzyma w ręku! Co to? pytam. „Oczy!“ odpowiada i pokazuje bliżej ze śmiechem. Jezusie, Marjo! Wie pan, co to było? Naprawdę oczy, oczy ludzkie, żywiuteńkie, z trupa.
— Chryste Panie! — wykrzyknął obywatel.
— Od tej pory, panie mój, już nigdy nie otwieram. Leonkę posyłam, bo trzeba panu wiedzieć, że ta dziewczyna za chłopca stanie, taki u niej rezon, takie postanowienie. Talenta ma: rozwijam je, rozwijam; a przytem pisze prośby i każdy dokument odczyta! O, panie mój, nawet pan Feliks z nią czasem rozmawia, bo rozumek jest i mówią, że do mnie podobna.
— Proszę mamy! — rozległo się w głębi. — Żaczek zjadł szołtonosy.
— Jezusie, Marjo! Jak? Co? Szołtonosy z rondelka! No, co teraz, to koniec z nim! Powieszę, własnemi rękoma powieszę! Ach Boże! Ale to takie gorące, jeszcze mu zaszkodzi! Ciu, ciu, ciu, Żaczek!
— Ładniem trafił! — zaburczał obywatel. — Baba za urlopem od czubków, Feliś trupy kraje, Zudry nie Zudry! Gwałt. Babińska respublika, słowo, panie, daję. A okaże się wreszcie, żem nie trafił. — Moja dobrodziko, za pozwoleniem! — dodał głośniej.
— Co pan każe? — ozwał się głos panny, zagłuszony rozdzierającem uszy wyciem karanego Żaczka.
— Powiedzcie mi dokumentnie: czy mieszka u was Feliks Rahoza?
— Mieszka, panie.