Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/131

Ta strona została przepisana.

— Bert, ja pójdę z tobą! — wyrwał się nagle, z impetem.
— Co? — spytał awanturnik.
— Zabierz mię z sobą na wędrówkę.
— Ha, ha, ha! Któryż to bujny projekt karjery? — zawołał któryś z kolegów.
— Kiedym go poznał, był w terminie u zegarmistrza, potem miał pokolei gust do aptekarstwa, tajnej policji, wojska; chciał zostać pastorem, hecarzem, śpiewakiem, teraz wertuje kodeks Justynjański i Spinozę. Podobno nawet jakiś czas namiętnie lubił garbarstwo!
— Bo mu własną skórę za mało garbowano! — zadecydował bardzo trzeźwo pijany Bert.
— Ale mnie weźmiesz z sobą? — prosił Franz, niezbity z tropu, błagalnie, żałośnie jak pięcioletnie dziecko.
— Wezmę dla przypomnienia garbarstwa, pędraku, i w dodatku dam dobrą radę. Dla zabicia manji włóczęgi roznoś pocztę po mieście lub chodź z katarynką. Ha, ha! zabrać ciebie, może z matką i stadem dzieciarni? Z was stu niema dwóch zdolnych na wagabunda, wy, ziemne krety, morskie cielęta, lądowe robactwo!
— Dlaczego? — spytał obrażony głos.
— Dlaczego, pawjanie? — Szare źrenice zamigotały zielono, pięść spadła na stół, jakby go roztrzaskać miała. — Dlatego, że każdy z was tęsknić potrafi i ma do czego wrócić. Jednegobym tylko wziął.
— Którego?
— Ot, tego tam.
Wszystkie oczy poszły ciekawie za ręką Andenberga; chwila milczenia, podziwu i nagle jednogłośny szalony wybuch śmiechu rozległ się ze wszystkich