piersi, aż zadrżały szyby i drzemiący „ojciec Fratz“ porwał się na nogi, przerażony o swe ściany i zdrowe zmysły kundmanów.
Ten, co wywołał wesołość, siedział samotny w kącie sali, zdala, przy pustym stole. Biała czapeczka pokrywała kędzierzawe włosy, wysoka postać pochylona była nad stołem. Wsparł na nim oba łokcie, pięściami podparł skronie, z pod gęstych brwi wzrok strzelał bystro w twarz mówiącego.
Nie wiedziano, kiedy przyszedł, nie wmieszał się do ogólnego grona, nie odezwał się wcale, nie uśmiechnął się ani razu, tylko patrzał zasłuchany, poważny.
Twarz jego, o regularnych, wyrazistych rysach, uderzająco piękna, zachowała spokój nubijskiego sfinksa. Zagasłe oddawna cygaro gryzł w zębach bezmyślnie. Zdawało się, że nie widział knajpy, Berta, że nie słuchał opowieści o ideale awanturnika, że to tylko jego ciało odpoczywało na tej ławie, w zmęczonej, czy niedbałej pozie, a duch snuł jakieś mgliste, abstrakcyjne obrazy.
Drgnął na sto par oczu, utkwionych w sobie. Spuścił źrenice, które na sekundę zamigotały fosforem; obraźliwa wesołość kolegów wstrząsnęła nim całym, nie wybuchnął. Wyciągnął rękę po obok leżący dziennik i milczał.
— Czego się śmiejecie, małpy, rekinowe wyrodki, ławico ostryg? — potężny głos Berta opanował huragan śmiechu. — Myślicie, że go nie znam i rzucam słowa na wiatr, jak Tybetańczyk! Radwan, chodźże tu mały i daj łapę! Aleś wyrósł, ledwiem cię poznał! A pamiętasz nasze wakacyjne wycieczki, pędraku? Wróciłeś na stare śmiecie!
Ładna, żartobliwie uśmiechnięta twarz Feliksa wynurzyła się przed Bertem.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/132
Ta strona została przepisana.