jowe wieczory nie wyciągały na przechadzkę. Lampa z zielonym kloszem paliła się na stole i przy jej świetle mędrzec pisał swe negacyjne traktaty, dziecko wertowało Spinozę i Darwina, nabijając sobie głowę fałszem i sofizmatami.
Życie to suche i bezbarwne przerywały ferje letnie, podczas których wyrostek, za wolą ojca, szedł pod opiekę szalonego Berta i uczył się życia, patrząc na hulanki i burdy mentora, słuchając jego cynicznych konceptów.
Aż dnia pewnego grom zburzył tę cichą egzystencję. Słuchacze medycyny nie zastali profesora na katedrze. Mędrzec legł, by nie powstać więcej. Lekarskie środki, któremi się oddawna podniecał, przestały działać; poczuł, że nieprzepartych praw natury nie zmoże i poddał się. Leżał ze wzrokiem zagasłym, nieczułym, smutny, ale spokojny. Mieszkanie zamknięto dla natrętów, lekarzy nie przyjmowano, tylko kolega i przyjaciel, profesor Jan Andenberg u tego samotnego łoża siadywał i chłopak dwunastoletni, znękany a milczący zawzięcie.
A filozof zamierał powoli i zawsze spokojny i chłodny, uśmiechał się lekceważąco na troskliwość kolegi.
— Daj pokój! — mawiał. — Rdzawą jestem maszyną; czas mi się wycofać z kursu i wypocząć. W życiu nie było na to czasu, ale przede mną leży nicość i zniszczenie, próżnia i moc, a zmrok tak miły po dziennej jasności! Mówisz, że mnie żałować będą? Iluzje, mój drogi. Człowiek każdy jest zawsze tylko kołkiem w płocie; zgnije, to go innym zastąpią. Nie myśl, bym z goryczą i żalem to mówił; kto ludzkość zrozumie, ten się niczemu nie dziwi i nic go nie boli! Przez pięćdziesiąt lat szukałem prawdy, by na ziemi było lżej i swobodniej; dla siebie nic nie chciałem i nic
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/139
Ta strona została przepisana.