Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/151

Ta strona została przepisana.

w pysznem oświetleniu letniego południa — zginąłem! Mam ćwiek w mózgu, i do czego się wezmę — fiasco! Muszę pana malować, albo pendzel połamię! Patrz pan, ile tu szkiców odkradłem podstępnie; mam pana pełną tekę. Żeby choć pięć jeszcze posiedzeń!
— Szkoda więc, że teraz los nas rozdziela. Służyłbym panu chętnie przez te dni dziesięć, które spędzę na wsi. Ponieważ jednak państwo czekają na Rahozę, a on przed tygodniem nie będzie gotów do drogi, okazja chybiona.
— Jakto, chybiona? Możemy przyśpieszyć! Co, Anielko?
— Ach, to pani obiecała Rahozie? — zwrócił się Rafał do panienki.
Spotkali się wzrokiem. Jego gorejące źrenice spojrzały dziwnie badawczo w jej szafirowe, jasne oczęta. Pod wrażeniem pytania, czy spojrzenia tego, pokraśniała nagle i zawahała się w odpowiedzi.
— Ja nie; ja nic nie obiecałam panu Feliksowi. Mnie bardzo tęskno do Sarnowa — wyjąkała wreszcie.
— Co? Już? I kto kobietę zrozumie! Nie dalej, jak wczoraj, mówiłaś, że mamy czekać.
— Przywidziało ci się — rzekła kapryśnie.
— A nie boisz się wyrzutów Feliksa? — roześmiał się.
— Ach, jakiś ty! — zawołała już gniewnie. — Nie chcę na nikogo czekać i nikogo się nie boję! Poco wmawiasz niestworzone rzeczy?
— Żeby postawić na swojem z twojej inicjatywy! Tęsknisz do Sarnowa? Bardzo pięknie! Pakuj się zatem, bo jedziemy jutro. Alea iacta est! Mam mego potępieńca! Przepyszny będzie! Panie Rafale, zrobiłeś szczęśliwym człowieka! To rzadki wypadek! Dziękuję panu!