W cichą noc letnią zaskrzypiała furtka straży Lachnickiego pod dłonią dalekiego wędrowca.
Domostwo leżało ciche i jakby opuszczone. Pies się nie odezwał na obce kroki i tylko jedno okno, słabo oświetlone, świadczyło, że tu ktoś mieszka i, pomimo spóźnionej pory, czuwa jeszcze.
Wędrowiec do okna tego przystąpił i zastukał w szybę.
— Kto tam? — ozwał się głos Adama.
— Czyś już żonaty, że się złodziei boisz?
— Rafał! — zawołał Adam radośnie, otwierając okno.
Pomimo nocy, ubrany był jeszcze, ale nie w mundur swój, ani w cywilne odzienie, lecz w siwo-zieloną, leśną liberję Rahozów. Zdziwiło to przybysza.
— Coś ty się po ojcowsku przebrał? — spytał, ściskając dłoń dawnego kolegi i zajrzał do izby. — A stary twój gdzie? Śpi? — dodał.
— Śpi! — powtórzył Adam głucho. — Już półtora roku śpi tam na wzgórzu.
— Umarł?
Adam tylko głową skinął.
— A ty? — zagadnął Rafał żywo.
— Wziąłem jego służbę.