Bezwiednemi ruchy Adam okno zamknął, strzelbę ze ściany zdjął i na ramię zarzucił, ociężałym krokiem ruszył na swój zwykły obchód po leśnych rewirach.
Wierzchołki jodeł złocił świt promienny, w borze budziło się ptasie życie i napełniało ciszę świergotem, dzwonieniem. W człowieku, co szedł, zwiesiwszy głowę i opuściwszy ramiona, zagościła posępna jesień.
Czuł w sobie chłód i wycie listopadowego wichru i widział nagość drzew i słyszał szelest padających ostatnich liści i osnuwały go nici pajęczyn.
Jak to był zwykł, wychodząc z domu, przeżegnał się i pacierz chciał mówić, ale nie mógł. Słowa modlitwy umykały z pamięci, lub gmatwały się chaotycznie. Przestał i w myślach czarnych pogrążony, szedł, nieświadomy drogi i celu.
Gdy się opamiętał wreszcie i oczy podniósł, orjentując się w położeniu, spostrzegł, że stał na trybie wyciętej w gąszczu starodrzewiu, nad małem jeziorkiem, porosłem sitowiem i łozą, otoczonem łączką i dębami.
I przypomniał sobie, z powracającą falą rozpaczy, że tu właśnie, przed laty, budowali w myśli chatkę samotną i osiadali zdala od ludzi, ze szczęściem.
Jeszcze jedna z tysiąca złotych niteczek, które przędli w swych egzaltowanych głowach, w długich wycieczkach wakacyjnych po borze.
Z zakątkiem tym los się obszedł, jak z nimi.
Siekiery się wdarły do pustelni, wypłoszyły zwierzynę i ptactwo, tak niegdyś bezpieczne, odsłoniły bezczelnie tajemniczą polankę.
Adam patrzał i patrzał. Chciał się orzeźwić tem wspomnieniem dalekiem, zapomnieć o gryzącej trosce; ale czar, raz zerwany, nie dawał się nawiązać i, jak słowa pacierza, pamięć chwil wesela odbiegła go
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/162
Ta strona została przepisana.