Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/166

Ta strona została przepisana.

— Nie! Wygnał mnie, jak psa, ten błazen ze straży. I zaco? Za marną furę gałęzi, com szwagrowi dał. Wygnał! Poczekaj ty, farmazonie! Niechno ja opowiem, co wiem o tobie! Będzie ci gorąco i prędzej ode mnie wylecisz i dalej! Ha, ha! zobaczymy!
Ręką pogroził i wyszedł, trzaskając drzwiami.
So ein Lump! — oburzył się Ruprecht.
Czeszka zawtórowała mu ochoczo. Rafał się uśmiechnął, jakby uradowany.
— Gadaj, gadaj, — zamruczał. — Niech się to do dna wzburzy. W to mi graj!
Wstał i pożegnał Niemca. Potem się przebrał, konia sobie kazał podać i pojechał za rzekę w las i dalej. Gdy wracał, noc była głucha.
Nazajutrz, gdy Adam przyszedł go odwiedzić, zastał znowu z nogą już w strzemieniu.
— Dokąd jedziesz? — spytał.
— Na Cyterę! — odparł.
— Ty? żartujesz! Czyżby kamień mógł zakwitnąć?
— Może się rozpalić.
— Nie uwierzę nigdy w twą miłość.
— To wierz w nienawiść. Są to poniekąd synonimy.
Prowadząc konia za uzdę, szli razem przez rynek, ku mostowi.
Gdy mijali dom sądu pokoju, drzwi się rozwarły i na ganek wyszła gromadka ludzi.
Rafał spojrzał po nich obojętnie i stanął nagle.
— Znowu! Co u licha? — zaklął. — Widmo Brzezowej prześladuje mię już drugi raz!
Adam oczy podniósł i głową potrząsnął.
— Nie widmo to, ale ona sama... biedna ofiara!
— Co? To naprawdę Brzezowa? A ona się tu skąd wzięła?