Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/17

Ta strona została przepisana.

wierzę, ale bywają wyjątki. Stefan Rahoza, do usług. Słyszę, u pani jest jeden medyk i jeden malarz na stancji, ale ja takiego syna nie mam. Mój Feliś, prawnik; pewnie jest trzeci u pani?
— Trzeci był, panie, był, taki blondynek, ale wyniósł się już od miesiąca. Suchotnik, biedaczek, budowniczy zdaje mi się.
— Prawnik, panie, prawnik. Blondyn, zdrów!
— Jest u mnie prawnik; zdaje się, że wspominał raz kiedyś, iż na ten wydział myśli chodzić. Nie pamiętasz, Leonka?
— Pan Feliks Rahoza mieszka u nas! — odparł z za drzwi dalszych niecierpliwy głos.
— Właśnie, właśnie.
— To gdzież on teraz, u djaska?
— Gdzie pan Feliks, Leonka?
— Wyszedł do państwa Satinów. Przed wieczorem nie wróci.
— Masz tobie! A gdzież ci państwo Satin? Co to za jedni?
— Nie wiem, panie mój, nie wiem! Proszę pana do bawialni, proszę; obiadek za chwilę podam. Leonka, zabawże pana tymczasem! Satin, Satin, no proszę! Coś mi się ciągle zdaje, że już kiedyś słyszałam to nazwisko. Nie pamiętasz, Leonka?
Szlachcic znalazł się w saloniku.
Okna tej bawialni wychodziły na podwórze, ciasne, jak studnia, rozpalone, jak krater wulkanu. Atmosfera była przesiąkniętą wyziewami kuchenki, upał panował tropikalny.
W upale tym nędznie wegetował u okna mirt suchotniczy i wazon z „merum-verum“.