Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/174

Ta strona została przepisana.

Po każdym trafnym pocisku pies podnosił się na tylne łapy i opadał znowu, wyjąc żałośnie. Gawiedź bawił ten rodzaj sportu: śmiano się.
— Umarła ona! — zawołał Rafał, przeciskając się bliżej i tak przejęty, że aż na jego twarz zimną wybiła się odraza i przykrość.
— Nie, to tak ze strachu przyczaiła się! — odparł drab w poplamionym surducie, szczerząc szeroko zęby.
Młody człowiek wyrostka, podnoszącego w górę garść potłuczonych skorup, za kołnierz porwał, wstrząsnął i w tłum rzucił.
— Bydło! — krzyknął wściekle, tnąc drugiego szpicrutą przez plecy.
Odskoczyli wszyscy, a jednocześnie rozstępowali się i szept pobiegł z ust do ust:
— Panienka, panienka!
I nagle, jakby ich wiatr zdmuchnął, rozpierzchli się na wsze strony, a Rafał, ledwie spojrzawszy na pannę Kazimierę, pochylił się nad leżącą i dźwignął ją na ręce.
— Co to się stało? — zawołała zdyszana panienka.
— Bydło! — powtórzył raz jeszcze.
Oboje teraz pochylili się nad staruszką, którą młody człowiek, przyklęknąwszy, o siebie oparł, obejmując ramieniem.
— Truda, wody! — krzyknął donośnie, dotykając pulsu i skroni i oglądając ją okiem doktora.
— Musiało ją słońce porazić! — rzekł wreszcie do Panny Rahozówny, która, z rąk Trudy przyjąwszy wodę, zmywała twarz staruszki, śmieciem poplamioną, wykrzywioną dziecinną żałością, tragiczną w otoczeniu zburzonych siwych włosów, z wyrazem tym okropnym.