Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/186

Ta strona została przepisana.

Wszedł wesół, uśmiechnięty, ze swobodnem słówkiem powitania na ustach. Skamieniał. Twarz pokryła mu się szkarłatem i zbielała natychmiast, jak kwiaty wiciokrzewu. Ręka ścisnęła mu się w pięść. Szarpnął gałęzie gwałtownie.
— Ach!... — wybiegło mu z ust mimowoli.
Na ten okrzyk Anielka drgnęła, wyrwała się z uścisku, fala żywej krwi okryła ją szkarłatem; jak spłoszona sarna, rzuciła się uciekać.
Machinalnie Feliks usunął się nabok. Dziewczynka wyskoczyła do ogrodu, zapadły za nią wonne sploty. W altanie nikt się nie odzywał przez chwilę. Rafał pobieżnie spojrzał na intruza i, jakby nic nie zaszło, rozparł się niedbale na ławce i zapalił cygaro.
— Mógłbyś na swe odwiedziny wybierać stosowniejszą porę i bawić kolegę malarza, zamiast mi tu przeszkadzać! — ozwał się wreszcie chłodno i spokojnie.
Feliks to bladł, to czerwieniał; otwarta jego twarz mieniła się wszystkiemi wyrazami wstydu, upokorzenia, żalu, zazdrości i gniewu. Zębami gryzł wargi, w pierwszej chwili chciał płakać, potem wściekłość stłumiła inne uczucia i skoczył do Rafała.
— Słuchaj, ty! Jakie masz prawo całować ją? Gadaj!
— Nie mam wcale ochoty gadać z tobą... Cha, cha! Przywykłeś zanadto do tryumfu! Nie wszystko się jednak bierze tą bronią, co turnerskie prezesostwo!
— Zdrajco nikczemny! — krzyknął Feliks, postępując krok naprzód.
Ręka Rafała sięgnęła powoli do kieszeni surduta, lecz spuścił ją po chwili namysłu.
— No, no, no! Powoli, mój mały! — rzekł pogardliwie. — Niema tu dla kogo układać retoryki. Radzę