Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/19

Ta strona została przepisana.

Ale Żuczek nie czekał uskutecznienia groźby i zrejterował pośpiesznie, trzęsąc pończochę, z której sypały się druty. Za nim podskakiwał kłębek i rzuciła się w pogoń pani Brzezowa.
— A gdzież mieszkają ci Satinowie, moja panienko? — zagadnął zafrasowany obywatel.
— Nie wiem, panie, ale za chwilę wróci pan Rafał na obiad, ten pana poinformuje.
— I pani powiada, że mój Felis tam słodycze nosi? Cóż to, amory, panie tego?
— Nie wiem, panie. Pana Feliksa rzadko widujemy — odparła dziewczyna wymijająco.
— Jakto? Wszak tu mieszka?
— Mieszka niby, czasem obiaduje i niekiedy nawet na noc wraca.
— A zwykle? Przecież się uczy czegokolwiek?
— Nie wiem, panie. Ja sama do gimnazjum chodzę, potem lekcje daję, a wieczorem mam w domu robotę. Nie mam czasu ani obowiązku wglądać w czynności naszych lokatorów.
— No, no, no! — stękał stary Rahoza. — Malalury, figle i Satin! Otóż i pociecha! A gdzież jego stancja panie tego? Może już i odzienie pozastawiał?
— Pokój panów obok. Służę panu — odparła panna Leonja, widocznie rada z okazji pozbycia się gościa; poszła przodem i wprowadziła starego do stancyjki, dość obszernej i czysto wymiecionej. W oknie była zielona roleta, sprzęty lepsze, posłanie czyste i białe.
Zato na ścianach nie było nigdzie czystego miejsca. Całe od podłogi do sufitu były zapełnione szczelnie rysunkami czarną kredą i węglem. Czego tam nie było? Postaci żywcem wzięte z humorystycznych typów miejskich, apokaliptyczne zwierzęta, klowny, akrobaci, per-